Po całym dniu wyczerpującej pracy, nareszcie wygodnie zaległam na kanapie w celu spokojnego obejrzenia kolejnego odcinka „CSI Miami„. W przerwie reklamowej, gdy uroczyście dzierżyłam w dłoni ukochanego pilota, nagle mnie mną zatelepało! Przypomniałam sobie telewizyjną rzeczywistość z lat mojego dzieciństwa. Z czasów, gdy oglądanie programu w telewizji, graniczyło z jakimś wielkim mistycznym rytuałem. To kochani, był cały spis czynności do wykonania, długi jak rolka papieru toaletowego (tego szarego oczywiście) .
Po pierwsze, należało dokładnie przestudiować godzinę emisji programu, gdyż włączenie odbiornika, było nielada wydarzeniem. Pamiętam, że koło telewizora stało takie blaszane pudełko o dumnej nazwie transformator i jego właśnie należało włączyć jako pierwsze. Gdy już kapkę się nagrzał, przechodziło się do punktu drugiego, czyli uruchomienia samego telewizora. Od naciśnięcia przycisku i ujrzenia pierwszych oznakòw życia , można było spokojnie zrobić herbatę, kanapki, ugotować zupę, drugie danie, stanąć w kolejce po mięso, zakisić ogórki na zimę i spokojnie wrócić do domu. I być może…. zastać oświecony kineskop. Być może, ale nie napewno. Posiadanie Rubina w ówczesnych czasach , było równoznaczne z obecnym posiadaniem villi z basenem, Ferrari, żaglówki i szejka arabskiego na dokładkę. Miałeś Rubina, byłeś Panem pełną gębą! A gdy do tego byłeś w czepku urodzony, Rubin nie korkował i służył posłusznie przez długie lata (wielu nieszczęśnikom wybuchał kineskop – to byli ci, co przysłowiową urodzeniową czapkę wymienili widocznie na jakiś tandetny model beretu). Gdy już spokojnie zasiadłeś z gorącą szklanką herbaty w dłoni i rozłożyłeś na fotelu szlachetne kości… PROGRAM OKAZYWAŁ SIĘ BADZIEWIEM. Prawdziwy dramat i prawdziwa tragedia. Rodzina zamierała i robiło się cicho jak w piramidzie egipskiej (w locie zamierały nawet komary i inne mniej lub bardziej upierdliwe owady) (więcej o owadach we wpisie „Historia zwykłej muchy domowej. Czyli czy muchy myślą? „). Każdy udawał obojętność, gdyż zaczynał się moment rosyjskiej ruletki – czyli znalezienie ochotnika do przełączenia kanału (na szczęście były tylko dwa). Ochotnik, musiał opuścić wygrzane miejsce i manualnie a dokładnie paluchem nacisnąć klawisz, znajdujący się na drewnianej obudowie telewizora (tam też znajdowały się knefle i gałki służące do regulacji głosu i kolorów). Pamiętam czwartkowe „Kobry”, sobotnie „Spotkania z balladą„…. Szczęściem było trafić na jakąś fajną polska komedię. Potem, nastąpiła wielką ewolucja (jak telewizora tak i samej telewizji) i obywatele a właściwie obywatelki, wylewały łzy na „Niewolnicy Isaurze”, Dynasti” i „Ptakach ciernistych krzewów ” (jedyne momenty gdy panowie czyli mężowie, mogli w świętym spokoju stanąć pod osiedlową budką z piwem). Obecnie, mamy do wyboru wszelakiego rodzaju kina domowe, telewizję interaktywne, tunery satelitarne i inne majstersztyki a ciągle jęczymy i marudzimy. Miliony kanałow a nic do obejrzenia. Kiedyś, wszystko było niedostępne i dlatego miało smak! (Jak pomarańcze i banany na święta Bożego Narodzenia). Zrobiliśmy się wygodni i wymagający. A czy nie przyjemniej było zasiąść w gronie rodzinnym i obejrzeć Loske na wypukłym ekranie? (teraz wszystkie takie płaskie, jak niegdyś podeszwa Relaxòw). Fajnie było, bo rano bujając do pracy zatłoczonym pekaesem, czy w zapchanym wagonie kolei państwowej, mogłaś usłyszeć podniecone komentarze, dotyczące obejrzanego filmu czy programu. Nawet mróz nie wydawał się taki mocny. I gdy deptałaś w wystanym (w kolejce) płaszczu z domu handlowego „Centrum” i rękawiczkach z „Cepelii” świat wydawał ci się piękniejszy. Bo wiedziałaś, że po powrocie do domu, będzie czekał na ciebie ukochany Rubin i jego peerelowskie historie. Stare dobre czasy (a programy bez przerw reklamowych to był naprawdę wypas na maxa!). ✌
(*immagini utilizzate provengono da Pixabay)